Taki kat w dawnym Gdańsku musiał mieć przechlapane. Nie dość, że chłop wykonywał robotę, której zwykły śmiertelnik o umiarkowanym poczuciu wrażliwości za „Chiny Ludowe” by nie tknął, to jeszcze traktowano go jak pariasa, a kontakt z nim powszechnie uznawano za odrażający. A przecież kat czynił swoją powinność, nie tylko ścinając łby nieszczęśników. Odwalał także fuchę przy pracach, zarezerwowanych współcześnie dla co najmniej kilku instytucji użyteczności publicznej.
Od końca XIV wieku w Gdańsku śmierć w majestacie prawa zadawał na cztery sposoby: spalenie na stosie, łamanie kołem, ścięcie i przez powieszenie. Mieszczanie znaczniejszych stanów, skazani na karę główną, korzystali z dobrodziejstw dobrego urodzenia i ginęli w najbardziej prestiżowej lokalizacji, czyli na Długim Targu. Na tych z kolei, którym dane było urodzić się w warstwie społecznej gorszego sortu, egzekucji dokonywano przy ścianie Wieży Więziennej od strony Targu Węglowego.
Za brak profesjonalizmu przy wykonywaniu obowiązków kat mógł zapłacić… nie, nie głową, a np. zwolnieniem ze służby. Stało się tak między innymi w 1714 roku, kiedy to cztery cięcia mieczem wobec dzieciobójczyni okazały się nieskuteczne (za Encyklopedia Gdańska) i dopiero użycie podręcznego noża pozwoliło dokończyć dzieła. Jak podają wiarygodne źródła, na przestrzeni ponad dwóch wieków gdański kat wykonał 664 najsurowsze wyroki sądu.
Jakkolwiek na miejskim wikcie, kat we własnym zakresie musiał opłacić kupno stryczka czy drewna do podpalenia stosu. „Opieka” nad skazańcami to jednak tylko jedna z jego licznych powinności. Miał też za zadanie opróżnianie dołów kloacznych na zapleczach patrycjuszowskich kamienic, zabijanie bezpańskich psów i wreszcie zajmowanie się nieboszczykami – samobójcami. Jako niegodnych chrześcijańskiego pochówku najpierw ich ciała kat wyrzucał w worku za okno, następnie wlókł po ziemi poza miejskie mury, gdzie zakopywał w sąsiedztwie szubienicy.
Jako, że sam nie byłby w stanie podołać tym obowiązkom, do pomocy miał zazwyczaj od 6 do 8 pachołków. Nie zmniejszało to jednak aury „nieczystości”, a nawet odrazy, jaką żywiono wobec tego, skądinąd, pożytecznego „urzędnika”. Dotknięcie kata groziło utratą czci, a w skrajnych wypadkach – wykluczeniem z cechu rzemieślniczego. Nic dziwnego, że wyrzucony poza nawias społeczeństwa nieszczęśnik za żonę mógł pojąć jedynie wdowę po swoim poprzedniku lub jego córkę.
Od schyłku XV wieku gdański kat rezydował niedaleko Baszty, którą na jego cześć nadano później nazwę Katowskiej, a która mieściła się w ciągu gotyckiego muru od strony Podwala Staromiejskiego w okolicy dzisiejszej Hali Targowej. W 1604 roku przeniósł się do Zespołu Przedbramia Ulicy Długiej, który od tego mniej więcej czasu funkcję fortyfikacyjną zamienił na więzienną.
P.S Ciekawe, że kata odziewano w niebieskie szaty, przepasane żółtym pasem. Jego żółto-niebieskie barwy w połączeniu z powszechną odrazą, jakiej doświadczał od otoczenia, mogą dawać wiele do myślenia zantagonizowanym grupom kibiców dwóch trójmiejskich klubów. Ale to na marginesie…